O 30. latach z dala od Boga, miłości i miłosierdziu w przebaczeniu i nowym życiu opowiada Agnieszka Brzozowska.
Agnieszko przypominasz kobietę ze współczesnych reklam – wysoką, piękną, z przystojnym mężem i dwójką uroczych dzieci. Dlaczego nie żyjesz jak bohaterki seriali i kolorowych magazynów?
-Ależ ja tak żyłam! Przez 30. lat. Trzy dekady przeżyte w słodkiej próżności, z dala od Boga, w całkowitym skupieniu na sobie. Dość szybko, bo na 3. roku studiów, wyszłam za mąż, wkrótce urodził się Maciek. Żyło nam się bardzo wygodnie, mieliśmy ogromny 300 metrowy dom w świetnej dzielnicy, Waldek prowadził swoją firmę, potem sklep z motocyklami, sam jeździł na motorze enduro. Ja początkowo byłam z małym dzieckiem w domu i kończyłam studia, potem zatrudniłam się w firmie farmaceutycznej.
-A więc miałaś wszystko, co składa się na modelowe szczęście. Czy czułaś w tym życiu w ogóle jakieś braki… może potrzebę modlitwy ?
– Pamiętam, że jedyne momenty, w których się modliłam, to chwile kiedy zaczynało się źle dziać w moim małżeństwie. Wtedy w bazylice na Panewnikach, przed obrazem Matki Bożej, błagałam o rozwiązanie naszych problemów, które naprawdę były spore. Waldek- mój mąż- w ogóle nie chodził do kościoła. Była to pustka, którą zaklejaliśmy głupotami proponowanymi przez świat. Między nami nie układało się i najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, dlaczego. Oboje zawsze bardzo się kochaliśmy. A mimo tego było tak źle, że żadne z nas nie wyobrażało sobie, jak w takiej sytuacji tkwić do końca życia. Teraz myślę, że od rozwodu uchroniła nas jedynie siła, jaką daje Bóg w sakramencie małżeństwa. To potężne błogosławieństwo.
-W jaki sposób odnaleźliście Boga?
– To Pan Bóg znalazł sposób, aby do nas dotrzeć. Była to dla nas droga trudna, ale najpiękniejsza, której nie zamieniłabym na żadną inną. Zaczęło się od tarapatów finansowych. Firma męża zaczęła toczyć się po równi pochyłej, kredyt kleił kredyt, ciągle liczyliśmy, że jakoś się uda, a było coraz gorzej. Po 10. latach mieliśmy ogromne długi. Te tarapaty finansowe jakoś umocniły nas i zbliżyły do siebie – zanim na dobre zrobił to Bóg swoją miłością. Urodziło nam się drugie dziecko, a my musieliśmy sprzedać dom, aby spłacać wierzycieli. Kilka lat trwało zamykanie wszystkich zobowiązań finansowych, ale udało się. Zostaliśmy z niewielką kwotą, która wystarczyła na maleńki domek na wsi. Waldek zamknął firmę i został bez pracy. Zakończyły się problemy finansowe i powróciły kłopoty małżeńskie, na których dotąd się nie skupialiśmy, bo tłumiły je inne, większe sprawy.
– Zatem Pan Bóg wykorzystał kryzys, by Was pociągnąć do Siebie?
– Tak… W styczniu 2011 roku było tak źle, że moja siostra zasugerowała, abyśmy pojechali do Czatachowy, bo sama już poznała to miejsce. Pojechaliśmy klika razy na niedzielną Mszę. Były one dla nas inne, pociągające i wyjątkowe. Sposób sprawowania Eucharystii przez ojca Daniela i jego kazania zaczęły powoli dotykać naszych serc. Któregoś dnia siostra zasugerowała, aby wejść do zakrystii i poprosić o błogosławieństwo. Wydało mi się to strasznie dziwne, bo nigdy nie słyszałam, aby po Eucharystii ktoś bez konieczności zamówienia Mszy wchodził do zakrystii… Ale byliśmy tak wewnętrznie rozbici, że poszliśmy. Jak tylko zamknęły się drzwi, wpadłam w ogromny płacz, skarżąc się przed ojcem na nasze problemy małżeńskie. Ja miałam swoją wersję, mąż swoją. Były absolutnie odmienne….
– Musiało to przypominać duchowe trzęsienie ziemi..?
-Trochę tak to wyglądało. Ale ojciec wziął nasze ręce, obwiązał je stułą i odnowiliśmy ze łzami w oczach przysięgę małżeńską. Tu już Bóg bardzo mocno dotknął naszych serc. Nie minęło kilka dni i Waldek czekał znowu w Czatachowej – tym razem w kolejce do spowiedzi. Nigdy nie zapomnę tej nocy. Był ostatni. Wszedł do zakrystii bardzo późno. Wiedziałam, jak ważna to spowiedź, więc wyszłam z kościoła, aby czuł się komfortowo, że nikt nie słyszy. A tu na dworze ciemno, zimno. Środek lasu, Pustelnia, podobno zdarzały się w niej jakieś egzorcyzmy. Siedziałam w aucie i myślałam, że umrę ze strachu. A to trwało i trwało, aż się zastanawiałam, co oni z nim tam robią? I nagle po półtorej godziny wyszedł mój mąż. Zupełnie inny człowiek. Był tak spłakany, że oczu nie było widać. Nie był w stanie mi odpowiedzieć na głupie pytanie: „i jak?”. Przemówił dopiero pod domem.
-Co powiedział?
-„Było mocno”. Potem zmiany następowały lawinowo. To było nawrócenie i oszołomienie zarazem. Przede wszystkim każde z nas stanęło w prawdzie przed sobą. To nie było przyjemne. Tyle lat wydawaliśmy się sobie tacy dobrzy, dobrzy i mili- a tu – nagle Duch Święty pokazał nam wszystkie grzechy, błędy, przewinienia. Odkrywaliśmy Boga, Jego miłość, Jego miłosierdzie w przebaczeniu. Doświadczaliśmy też wielkiej fascynacji Słowem Bożym. Pierwszy raz odkryliśmy Pismo Święte – prezent z Pierwszej Komunii zabrany synowi z półki. W życiu dotąd nie czytałam Biblii ! A tu nagle oboje czytaliśmy sobie nawzajem, zaskoczeni „Ty, patrz na to” albo „a słuchaj tego”. „Jaaacie ! Alleluja! Bóg mnie kocha!”
– Dobrze ten stan znają chyba zakochani…
– Tak, Bóg nas przyciągnął, rozkochał i oszołomił Sobą. To było jednocześnie delikatne a zarazem potężne, jak „grom z jasnego nieba”. Niemal codziennie uczestniczyliśmy w Eucharystii. Albo w parafii, albo, jak tylko była możliwość, 100 km od domu – w Czatachowej. To było doświadczenie ogromnej tęsknoty za Bogiem. Stan nieustającego uwielbienia. Zaczęliśmy się zastanawiać nad przystąpieniem do Wspólnoty Miłość i Miłosierdzie Jezusa. Początkowo myślałam: po co mi jakieś zobowiązanie, sprawdzanie obecności? Przecież mogę jeździć na spotkania, nie będąc we wspólnocie! Skąd mogłam wiedzieć, że sześciogodzinne spotkanie z Jezusem w parafii św. Józefa stanie się największym utęsknieniem każdego przyszłego miesiąca. I tak po 4. miesiącach staliśmy się członkami Wspólnoty.
-Co ostatecznie zadecydowało, że jednak podjęliście tę decyzję?
-To Jezus. To On powołał nas do tej Wspólnoty. Poszliśmy za Nim, bo nikt nie kochał nas, nie kocha i nie będzie kochał. On za nas umarł. Jesteśmy tu dlatego, że nas do siebie przyciągnął, choć my omijaliśmy Go szerokim łukiem. Dlatego, że życie bez Niego jest pozbawione sensu, absolutnie puste. Miłość małżeńska i rodzicielska jest piękna, ale miłość do Boga jest większa i wręcz konieczna, aby inne miłości – te ziemskie – mogły być pełne i szczęśliwe. Czymkolwiek nie próbowałabym nasycić pragnienia miłości, które przecież jest chyba w każdym człowieku – nie znalazłabym ukojenia. Nawet najszczęśliwsze małżeństwo (choć bez Boga to niemożliwe) nie zaspokoi wszystkich pragnień. Ciągle będą pojawiały się nowe, ciągle będzie głód, znudzenie, szukanie, rozgoryczenie. A dlaczego ta Wspólnota? Bo tu Bóg mnie dotknął. Tu się nawróciłam. I tu jestem.
–Co doświadczenie Boga zmieniło w Twojej rodzinie?
Najpierw wyłączyliśmy telewizor. To był szok, jak piękna jest cisza. Chaos, jaki wnosi w życie człowieka oglądanie telewizji, czytanie brukowców albo głupot w internecie, nie pozwala usłyszeć Boga. Gdy nasze mózgi ochłonęły trochę z papki, którą karmił nas świat, zaczęły zmieniać się relacje w rodzinie. Przede wszystkim każde z nas przestało patrzeć wyłącznie na siebie. Kłótnie i spory w małżeństwie najczęściej są wynikiem egoizmu i pychy, w której człowiek nie potrafi żyć dla drugiej osoby. Myślę, że nasze nieustanne niezadowolenie wynikało głównie z ciągłych oczekiwań wobec siebie. Żyliśmy w poczuciu, że świat jest po to, aby spełnić nasze wymagania. To był totalny egoizm. Kiedy zaczęliśmy oboje więcej dawać, akceptować się, kiedy przebaczyliśmy sobie wszystko- zaczęło się układać. To nie jest tak, że tworzymy idealną rodzinę. Bywają sytuacje, kiedy jesteśmy zmęczeni i są spięcia. Uważamy jednak, aby się wzajemnie nie krzywdzić i mamy też takie postanowienie, że jak się posprzeczamy, to najpierw klękamy i odmawiamy razem dziesiątkę różańca, a potem rozmawiamy dalej. Tego w ogóle nie można porównać do tego, co było wcześniej. Każde małżeństwo musi zaprosić Boga do swojego domu. Bez Boga żadne radosne metody rozwiązywania problemów małżeńskich proponowane przez poradnie psychologiczne nie pomogą.
–Czym jest obecnie dla Was uczestniczenie we Wspólnocie?
Jest niczym innym jak służbą. Oczywiście, można we wspólnocie szukać nieustannego napełniania siebie, ale każdy, kto spróbował posługiwać w jakiejś diakonii: uwolnienia, porządkowej, muzycznej – wie, jak piękne jest dawanie siebie innym.
–Co, na podstawie Twoich doświadczeń, chciałabyś przekazać innym rodzinom?
-Tylko to jedno- zbliżcie się do Serca Jezusa, wejdźcie w nie, rozciągnijcie swoje ramiona na Jego ramionach, a w tym geście ogarniecie całe swoje małżeństwo, wszystkie relacje, cały świat.
-Na koniec oddajmy głos Twoim dzieciom:
-Maciek (11 lat): Bardzo się cieszę, że rodzice są we Wspólnocie i że wierzymy w Boga. Teraz mamy szansę na zbawienie, bo kiedyś chyba było słabo. Teraz chyba mamy większe szanse być w niebie? Dobrze, że się wieczorem modlimy razem, bo jest fajnie.
– Zosia(6 lat): Nie wiem, co powiedzieć. Lubię piosenki stamtąd.
Rozmawiała Beata Bazan-Bagrowska